Przegląd Koniński

Kilkanaście lat temu okazało się, że ma chorobę, na którą nie ma lekarstwa. Od tego czasu zaczęła się jej przygoda z Jezusem.  Jest pani zdrowa. Z medycznego punktu to jest ewidentny cud – mówił lekarz prowadzący. Zastanawiała się jak dziękować. – Obiecałam, że będę o tym mówić. Być może ktoś też spotka żywego Boga – wyjaśnia nasza rozmówczyni.

Niesamowita historia pani Beaty miała początek 12 lat temu. – W wieku 30 lat zaczęło dziać się ze mną coś niedobrego. Objawiało się to spadkiem wagi ciała, ponieważ w ogóle nie miałam apetytu i gorszym samopoczuciem. Znalazłam się na oddziale onkologii. Pobrano mi szpik. Okazało się, że jest to pancytopenia, choroba krwi – opowiada Beata Maciejewska.

Odtąd była pod obserwacją. Po roku ponownie pobrano jej trepanobiopsję (szpik z kością). – Usłyszałam, że mam bardzo rzadką chorobę, włóknienie szpiku na poziomie ponad 60 procent postępujące, czyli mielofibrozę – wspomina. – To nowotwór szpiku kostnego. Nie ma na niego lekarstwa, nie da się go zatrzymać. Może pomóc jedynie przeszczep szpiku, kiedy drastycznie pogorszą się wyniki.

Wiedziała, że wiąże się to z możliwością przeżycia kilku do kilkunastu lat. Wychowała się w rodzinie katolickiej. – Chodziłam na nabożeństwa i niedzielne msze św. – przyznaje. – To było jednak takie podejście, że Bóg jest w niebie, a ja tu muszę radzić sobie sama. W obliczu bardzo trudnej sytuacji prosiła – Panie Boże nie chcę popaść w depresję, chodzić do psychologów i psychiatrów, nie chcę brać żadnych leków. Jeśli Ty mi nie pomożesz, nie dam rady.

– Nigdy nie zadałam pytania „dlaczego ja?”. Nie robiłam Bogu wyrzutów. Pytałam, dlaczego nie mam choroby, którą można leczyć – wyznaje pani Beata. Jej stan się pogarszał. – Próbowałam nawiązać bliższą relację z Panem Bogiem. Założyłam, że cokolwiek się przytrafi, po prostu będę starała się z całych sił cieszyć każdą chwilą. Panie Boże Tobie się oddaję i moim marzeniem jest, żeby dwójka kilkuletnich synów, zapamiętała mnie uśmiechniętą – modliła się. Nie chciała skupiać się na sobie.

Co 3-4 miesiące miała wykonywane badania kontrolne w klinice. – Któregoś razu okazało się, że mam wadę serca, co także jest związane z tą chorobą. Zaczęłam brać leki na serce, operacja nie była jeszcze wymagana. Choroba była już na takim etapie, że było mi ciężko zwlec się z łóżka, bolały mnie mięśnie, ale oczywiście nadal pracowałam dość ciężko w kwiaciarni. Syczałam z bólu, kiedy mąż mnie rano przytulał – opowiada pani Beata. –Najlepiej funkcjonowałam wieczorem, jak się rozruszałam. Przez ten czas brałam tylko żelazo i kwas foliowy. Było raz lepiej, raz gorzej.

Kiedy czekała na wyniki trepanobiopsji był moment, że ciężko jej było normalnie żyć. – Wtedy powiedziałam: Nie pogrążę się w tym. Ja teraz nie chcę Cię Panie Boże puszczać, bo zatonę w tym wszystkim – zwracała się do Jezusa. Pozostało czekanie do momentu, w którym jedynym wyjściem będzie przeszczep. Miała świadomość, że on wiąże się z izolacją i często kończy się śmiercią.

Pod koniec czerwca 2014 r. od profesora usłyszała: „Te wyniki są bardzo złe. Zastanowię się co zrobimy. Niech pani te wakacje jeszcze jakoś przeżyje, spotkamy się pod koniec sierpnia, to zdecydujemy. – Z tego co pamiętam, po badaniu ogólnym stwierdził, że mam powiększoną śledzionę. To była wegetacja – zauważa.

przegląd

Wtedy do Lichenia przyjechał ojciec John Bashobora i słyszała, że będą modlitwy o uzdrowienie, ale nie zrobiło to na niej większego wrażenia. – Nigdy nie prosiłam o zdrowie dla siebie. Moja mama miała dwie ręce złamane i ją zabrałam. Chciałam normalnie funkcjonować. Poszłam do spowiedzi i komunii. Było wystawienie Najświętszego Sakramentu. Po prostu powiedziałam: „Panie Jezu zrób ze mną co zechcesz” i otworzyłam dłonie wzorując się na innych, choć nie do końca wiedziałam o chodzi, pierwszy raz byłam na takim nabożeństwie – wspomina.

– Mocno czułam jakby ktoś dotykał mój żołądek i jelita oraz wyrywał serce i dawał nowe, naprawiał kości. To inny ból, ale do zniesienia. W każdej części ciała czułam jakby miłość Boża zalewała mnie. Mówię, tyle nie wytrzymam. Uświadomiłam sobie, że Jezus jest tu i teraz przy mnie i był zawsze we wszystkim, co przeżywałam. Odczułam ogromną ulgę i że już mogę odejść, doświadczyłam jakby przedsionka nieba. Nie było ważne, czy będę zdrowa. Byłam szczęśliwa – wyznaje. Pani Beata próbuje opisać to, co ją spotkało w książce „Ocalona”.

– Rano obudziłam się bez bólu. Przyszedł czas powakacyjnej wizyty u profesora. Bada mnie i mówi: „Śledziona ok. Jak się pani czuje?” Rewelacyjnie, odpowiedziałam. Skoro było dobrze nie pobrano materiału do badań i w tym momencie nie wiedziałam czy już zostałam uzdrowiona – relacjonuje pacjentka. Dla pani Beaty, w przeciwieństwie do innych, nie było istotne, czy jest zdrowa. – Dla mnie było ważne, że nie bolą mnie kości, nie mam wady serca, nie męczę się, po prostu żyję pełną piersią – podkreśla. – Miałam tylko przekonanie, że nie mam już wady serca i to potwierdził prowadzący mnie lekarz kardiolog. Rozpoczęła się pełna przygód droga z Jezusem.

– Mam dokumenty medyczne potwierdzające stan zdrowia. Dużo przyjmowałam na siebie, choć też nie wszystko rozumiałam, ale wiedziałam dla kogo to robię. Bezgranicznie przy tym ufałam. Bóg dawał wskazówki i wyjaśniał. Byłam przekonana, że czegoś ode mnie pragnie. By wypełnić Jego wolę byłam gotowa ruszyć niebo i ziemię.Nie poznawałam siebie, byłam w szoku. Myślałam: ja chyba wariuję – wspomina.

Poznała, że Pan chce uwielbienia i wspólnoty. „Charyzmatyczna” była nieznanym terminem. Uwielbiać, ale jak to się robi? W tym samym roku, po trzech miesiącach odbył się I Wieczór Uwielbienia w parafii w kościele św. Doroty w Licheniu. Na kolejnych wieczorach było coraz więcej ludzi. Wspólnota wiedziała, że to dzieło Boże. Zaczęli prowadzić rekolekcje i kursy.

Po roku pani Beata dowiedziała się, że jest w ciąży. Cieszyła się, ale znała też historię Agaty Mróz. Nowotwór nie został wykluczony. – Miałam też ogromnego krwiaka. Dziecko było malutkie. Mógł je zabić. Istniało także ryzyko poronienia. Po miesiącu krwiak pękł. Wiktor urodził się zdrowy, cesarskie cięcie przebiegło bez komplikacji. To był następny cud – przybliża pani Beata Maciejewska.

– Kiedy synek miał 2 lata, moje wyniki znacznie się pogorszyły. Profesor stwierdził, że to jest chyba moment przeszczepu, a ja byłam totalnie spokojna i gotowa na to. Przypominałam mężowi, że nie czekałam na uzdrowienie, że po prostu oddałam się całkowicie Panu Jezusowi, a w tej chwili Matce Bożej. Zaprosiłam ją do domu. Bądź matką dla moich dzieci, gospodynią, nie zostawiaj ich. Wyproś siły mojemu mężowi – mówiła.

Piotr miał wątpliwości, czy Jezus uzdrowił jego żonę. – Wiedziałam, że przeżywa, że mnie straci i sobie nie poradzi. – Dziękujmy, że tyle żyłam, pokazywałam dobre strony. Byłam gotowa na śmierć. Rozważałam jednak, czy nie lepiej przeżyć normalnie ten czas z rodziną, bez przeszczepu niż spędzić go na rozłące – zdradza pani Maciejewska. – Znowu badania i czekanie …

– Po miesiącu lekarz z niedowierzaniem patrzył na wyniki. Powiedział: „Jest pani zupełnie zdrowa. To cud. U nas nie ma pomyłek, mamy najlepszego specjalistę”. Mówię: i co teraz, jak dziękować? Na co profesor odpowiada: marzyć i żyć! – opowiada pani Beata.

– To był dla mnie najpiękniejszy czas w życiu. Nadal taki jest. Już nie jest liderem „Ekipy dla Jezusa” działającej w Licheniu, ale nie ustaję. Ciągle coś się dzieje i nie mam czasu na odpoczynek. Dopóki będę miała siłę, będę robiła to, czego pragnie Bóg. Z wielką radością niekiedy prowadzi modlitwę w czasie Wieczorów Uwielbienia, które aktualnie odbywają się w licheńskiej bazylice w każdy pierwszy wtorek miesiąca. Nie wiem, czy kogoś poruszy moje świadectwo, ale wiem, że Bóg pragnie, by Go nieść innym – podsumowuje pani Beata.

– Od tamtego czasu jestem innym człowiekiem. Bardziej radosnym i uśmiechniętym. Wiem, że Bóg ma najlepszy plan na nasze życie. Wszystko się zmieniło o 360 stopni. To największe bogactwo. Lepiej wykonuję swoje obowiązki. Nauczyłam się pokory i dystansu. Mój mąż, który zawsze był przy mnie i nigdy nie był na przeszkodzie także wiele znosił, ale w ten sposób też się bardziej zbliżył do Boga. Dojrzeliśmy w małżeństwie. Przez tak trudne rzeczy nas przeprowadził, że wiedzieliśmy że bez Niego, by nie przetrwało – stwierdza.

Przygoda, która zaczęła się w sierpniu 2014 r. nie kończy się. – Oczywiście problemów nie brakuje. Nadal widzę na każdym kroku mniejsze i większe cuda – podkreśla Beata Maciejewska, która dostała nowe życie. – Czuję dług wdzięczności, więc staram się mówić o swoim doświadczeniu. Może ktoś zmieni nastawienie do Pana Boga i całe życie. Czy uznają mnie za fanatyczkę? Nie wiem, ale ja to naprawdę przeżyłam.

Natalia Gospodarek – Przegląd Koniński

zdj. Justyna Zacharek

https://i0.wp.com/slesin.smarthost.pl/wp-content/uploads/2021/07/pobrane.png?fit=185%2C273&ssl=1https://i0.wp.com/slesin.smarthost.pl/wp-content/uploads/2021/07/pobrane.png?resize=150%2C150&ssl=1slesinLicheńPrzegląd Koniński Kilkanaście lat temu okazało się, że ma chorobę, na którą nie ma lekarstwa. Od tego czasu zaczęła się jej przygoda z Jezusem. – Jest pani zdrowa. Z medycznego punktu to jest ewidentny cud – mówił lekarz prowadzący. Zastanawiała się jak dziękować. – Obiecałam, że będę o tym mówić. Być może ktoś też spotka żywego...Niezależny Portal Gminy Ślesin 335 razy przeczytano